Nie wiele osób zdaje sobie sprawę jak długo czekaliśmy na nasz Cud.
Większość osób myślała, że nie chcemy mieć dzieci. Albo, że jeszcze nie
teraz. Że najpierw dom, samochód, wczasy, kariera.
A i owszem, pierwsze dwa lata po ślubie tak było.
Później pamiętam jak dzisiaj, że mówię do męża, że już czas. On się przeraził, widocznie nie był gotowy. Ginekolog dmuchał i chuchał i uznał, że nie ma żadnych przeszkód aby się starać. Życzył powodzenia. No to zaczęliśmy starania. Na spokojnie, bez nerwów. Byliśmy bardzo cierpliwi.
W kwietniu uznałam, że chyba coś nie tak, bo od października nic się nie zmieniło. Nie czekaliśmy dalej na upragnione dwie kreski na teście tylko udaliśmy się kliniki leczenia niepłodności.
Dlaczego?
1. Bo "zwykły" ginekolog (notabene ten sam, który prowadził moją ciążę i wykonywał cc) powiedział, że nie ma żadnego problemu z mojej strony. Że wszystko jest ok.
2. Bo gdy się za coś zabieram robię to porządnie, a leczyć się u "specjalisty" to nie dla mnie.
3. Bo chciałam w końcu być w ciąży :)
Cała droga była bardzo wyboista. Wylaliśmy wiele łez. Wiele się kłóciliśmy. Jeszcze więcej wydaliśmy pieniędzy na leczenie. Przyjęłam worek leków i suplementów, które napewno nie były obojętne dla mojego organizmu. Cała droga trwała od października 2012 roku do 8 marca 2017 roku gdy odebrałam wyniki bety. Moja Kruszynka miała wtedy 11,4 miu/ml i nie byłam pewna czy ze mną zostanie.
Po drodze straciliśmy dwójkę naszych dzieci i straciliśmy gdzieś siebie.
Czy było warto poświęcić tyle czasu, pieniędzy, łez, nerwów i kłótni? Ktoś powiedziałby, że bez sensu. Że lepiej te kilkadziesiąt tysięcy wydać na dobry samochód. Spłacić kredyt na dom. Że można za to żyć i nie przejmować się kwestiami materialnymi.
Mogłabym nie mieć co jeść i żebrać każdego dnia. Mogłabym stracić wszystkie dobra materialne jakie mam. Oddałabym całe swoje życie za czas spędzony z moją Kruszynką.
Czy było warto?
Moja miłość do tej dziewczynki jest tak ogromna, jak jej bezinteresowna miłość do mnie.
Jestem jej całym światem. A ona moim.
Tak. Tak. Tak.
A i owszem, pierwsze dwa lata po ślubie tak było.
Później pamiętam jak dzisiaj, że mówię do męża, że już czas. On się przeraził, widocznie nie był gotowy. Ginekolog dmuchał i chuchał i uznał, że nie ma żadnych przeszkód aby się starać. Życzył powodzenia. No to zaczęliśmy starania. Na spokojnie, bez nerwów. Byliśmy bardzo cierpliwi.
W kwietniu uznałam, że chyba coś nie tak, bo od października nic się nie zmieniło. Nie czekaliśmy dalej na upragnione dwie kreski na teście tylko udaliśmy się kliniki leczenia niepłodności.
Dlaczego?
1. Bo "zwykły" ginekolog (notabene ten sam, który prowadził moją ciążę i wykonywał cc) powiedział, że nie ma żadnego problemu z mojej strony. Że wszystko jest ok.
2. Bo gdy się za coś zabieram robię to porządnie, a leczyć się u "specjalisty" to nie dla mnie.
3. Bo chciałam w końcu być w ciąży :)
Cała droga była bardzo wyboista. Wylaliśmy wiele łez. Wiele się kłóciliśmy. Jeszcze więcej wydaliśmy pieniędzy na leczenie. Przyjęłam worek leków i suplementów, które napewno nie były obojętne dla mojego organizmu. Cała droga trwała od października 2012 roku do 8 marca 2017 roku gdy odebrałam wyniki bety. Moja Kruszynka miała wtedy 11,4 miu/ml i nie byłam pewna czy ze mną zostanie.
Po drodze straciliśmy dwójkę naszych dzieci i straciliśmy gdzieś siebie.
Czy było warto poświęcić tyle czasu, pieniędzy, łez, nerwów i kłótni? Ktoś powiedziałby, że bez sensu. Że lepiej te kilkadziesiąt tysięcy wydać na dobry samochód. Spłacić kredyt na dom. Że można za to żyć i nie przejmować się kwestiami materialnymi.
Mogłabym nie mieć co jeść i żebrać każdego dnia. Mogłabym stracić wszystkie dobra materialne jakie mam. Oddałabym całe swoje życie za czas spędzony z moją Kruszynką.
Czy było warto?
Moja miłość do tej dziewczynki jest tak ogromna, jak jej bezinteresowna miłość do mnie.
Jestem jej całym światem. A ona moim.
Tak. Tak. Tak.